Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Arturem Górskim, autorem książki „Komandos. Gang z Żoliborza”. Rozmawiała Angelika Swoboda z Weekend.gazeta.pl.
Dlaczego serię o polskich gangsterach zaczyna pan od Komandosa?
Trochę przewrotnie, prawda? Uważa pani pewnie, że lepszy byłby Pershing, Słowik, Nikoś albo Masa? A ja chciałem zacząć od gangstera, który co prawda nie był bossem, ale mocno zaznaczył swoją obecność na tzw. mieście.
Jaki był?
Tomasz Syga był ponoć facetem wyjątkowo groźnym. Sadystą, troglodytą i kilerem, który zabijał bez mrugnięcia okiem. Nawet Grażyna Biskupska, była naczelniczka wydziału do walki z terrorem Komendy Stołecznej Policji, powiedziała mi, że nie chciałaby go spotkać sama w ciemnej ulicy. Był po prostu człowiekiem brutalnym i zapewne nie przestrzegał zasady, że policjantów się nie tyka.
Legenda głosi, że mało który gangster miał na rękach tyle krwi co on. Tropił ofiary bardzo skutecznie, znęcał się nad nimi, zabijał, obcinał im członki, zawijał w worki i topił w Wiśle. Zatem dlaczego Komandos stanął przed sądem tylko za jedno zabójstwo – Wojciecha Brzózego z grupy żoliborskiej? Czy popełnione zbrodnie, które mu się przypisuje, dałoby się udowodnić przed sądem?
Ale nawet za to jedno nie został skazany?
Bo wyroku nie dożył. Policja twierdzi, że wszystko było dobrze udokumentowane i zostałby skazany. Moim zdaniem brutalny gangster, o którym mówiono, że ma wannę krwi na rękach, na pewno miał na sumieniu więcej zabójstw.
Myślę, że Komandos chciał być uważany za sadystycznego psychopatę, który zabija albo za nic, albo za coś niewielkiego. Ta legenda sprawiła, że w końcu został zabity. Uważano go za jednego z tych, których trzeba wyeliminować.
I go wyeliminowano. Jednak zanim się to stało, zabił Wojciecha Brzózego.
Było to jesienią 1997 roku w Warszawie. Wojciech Brzózy był jednym z liczących się gangsterów grupy żoliborskiej, kierowanej przez Stefana Kolasińskiego, czyli Księdza. Nie podobał mu się sposób, w jaki Ksiądz zarządzał grupą. Ludzie, którzy na niego pracowali, przynosili mu duże pieniądze, ale on nie bardzo chciał się dzielić. W końcu jego żołnierze wywieźli go do lasu i tam stłukli. Ksiądz uznał, że trzeba buntowników okiełznać i zabić ich lidera. A tym liderem był właśnie Wojciech Brzózy. Ksiądz prawdopodobnie wydał na niego wyrok, który mieli wykonać Komandos i jego kompan od mokrej roboty Czacha. Zaczaili się na Wojciecha Brzózego pod domem i go zastrzelili, gdy wyszedł. Co ciekawe, przebrali się za pracowników zieleni miejskiej.
Sprytnie!
Wtedy grupa żoliborska podzieliła się na dwa odłamy: Księdza i secesjonistów, których przejął Piotr W., Łańcuch. Komandos i Czacha wypadli z gry, bo musieli się ukrywać.
A jak zginął Komandos?
Został zastrzelony w sierpniu 2002 roku na stacji benzynowej przy ulicy Radzymińskiej w Warszawie. Zatankował auto i przejechał pod odkurzacz. Trzeba pamiętać, że samochód był dla gangstera świątynią, absolutnie najważniejszą częścią wizerunku. Musiał być określonej marki, codziennie umyty, wyczyszczony i wypachniony.
Do dziś nie wiadomo, kto zabił Komandosa. Przypuszcza się, że pewien kiler zza Buga, ale podejrzewam, że od dawna może on już nie żyć. Nie do końca też wiemy, jaki był motyw. Oczywiście cień podejrzeń rzuca się na konkurenta Komandosa, bardzo wpływowego wówczas gangstera Rafała S., pseudonim Szkatuła. Niewykluczone, że to on zlecił zabójstwo Komandosa.
Z jakiego domu pochodził Komandos?
Z dysfunkcyjnego, skoro trafił razem z bratem do domu dziecka. Wyobrażał sobie podobno, że pójdzie on w jego ślady, ale brat nie chciał i w końcu ich drogi się rozeszły. Komandos na pewno był ambitny, zachłanny i zaborczy. Prowadził podwójne życie – miał dwie dziewczyny o tym samym imieniu. Obie przychodziły do niego do więzienia i jedna o drugiej nic nie wiedziała.
Był gangsterem odchodzącej epoki – typowy kark w skórze, który rządził strachem i cenił wyłącznie rozwiązania siłowe. Gdy wyszedł z aresztu i chciał sobie podporządkować Warszawę, nie zorientował się, że Warszawa jest już podzielona, a tradycyjne źródło dochodu grupy żoliborskiej, czyli targowisko na Wolumenie, nie przynosi już takich zysków jak wcześniej. Zbieranie haraczy nie miało już żadnego sensu, a Komandos nie miał na siebie innego pomysłu. Owszem, wiedział, że trzeba się łączyć z silniejszymi, i dlatego nawiązał kontakty z Jackiem Klepackim, synem bossa grupy wołomińskiej Mariana Klepackiego , zabitego w stołecznej restauracji Gama w 1999 roku, ale współpraca się nie rozwinęła, bo obaj zginęli.
Co robił, zanim został gangsterem?
Zaczynał swoją przestępczą karierę od wstydliwego procederu, jakim było obrabianie pasażerów tramwajów. Udawał kontrolera biletów, wyprowadzał ludzi na zewnątrz, bił, zabierał im pieniądze i uciekał. Potem napadał na listonoszy, a gdy trafił do grupy żoliborskiej, napadał razem z nią na hutników, którzy po odebraniu wypłaty szli do restauracji się upić. Zajmował się też wymuszaniem haraczy od sprzedawców na warszawskim Wolumenie i handlem narkotykami. Raczej nie brał udziału w napadach na tiry, na których wzbogaciły się grupy pruszkowska i wołomińska, bo grupa żoliborska raczej nie zajmowała się tym procederem.
W pewnym momencie dołączył do grupy Księdza razem z braćmi M., czyli Budyniami, z którymi wcześniej rabował na ulicach.
Został zwerbowany do gangu?
To nie jest tak, że mafia prowadzi nabór na gangsterów, raczej wypatruje sobie ludzi, którzy jej pasują. Kiedyś dobrym do tego miejscem były siłownie – tam znajdowano kogoś, kto np. spędził życie w domu poprawczym. Komandos, który za młodego przez jakiś czas siedział w więzieniu, był idealnym kandydatem i z pewnością ktoś go Księdzu zaproponował.
Znam też gangsterów, którzy poszli do grup z dobrych, inteligenckich domów. Tacy musieli wykazywać się szczególnym sadyzmem, żeby przypodobać się bossom, bo nie wzbudzali zaufania starych recydywistów.
Czym zajmował się Komandos w grupie żoliborskiej?
Zakłada się, że był człowiekiem od dojeżdżania, czyli nękania przeciwników. Stał się głównym kilerem grupy. Policja wiedziała, że ma wiele krwi na rękach, ale trudno było to udowodnić. Świetnie nadawał się do haraczowania, potrafił skutecznie zastraszać ludzi. Przychodził i mówił, że zaraz coś się wydarzy, osaczał.
Masa opowiadał mi, że z reguły w świecie gangsterskim wyglądało to tak: najpierw było w ryj, potem zaczynała się rozmowa. I negocjacje finansowe.