![]() |
James P. Blaylock |
Mateusz Kopacz
Widma minionych nocy
James P. Blaylock znany jest z tego, iż jego mentorem literackim był Philip K. Dick, a do tego posiada renomę jednego z prekursorów gatunku steampunk. Dziedziną literacką, w której głównie się obraca, jest fantasy, niemniej zdarzyło mu się popełnić kilka pozycji grozy. W szczególności należy tu wymienić tzw. „Trylogię Duchów”, której pierwszą część, wydaną pierwotnie w 1994 r. „Widma minionych nocy”, całkiem niedawno opublikowało w polskiej wersji wydawnictwo Prószyński i S-ka.
Historia opowiedziana w powieści nie jest szczególnie oryginalna — była żona i syn jednego z głównych bohaterów książki, Petera Traversa, znikają bez śladu. Jednocześnie na odosobnionym osiedlu, w jednym z kanionów kalifornijskich, ludzie zaczynają dostrzegać tajemnicze postacie kobiety i chłopca. Dodatkowo mieszkańców tejże społeczności nęka natarczywy agent nieruchomości, z którym wiele utrapienia ma również jego szef.
Fabuła wygląda na typową i w zasadzie jest typowa, co nie znaczy, że nie warto po nią sięgać — w żadnym razie nie jest pozbawiona unikatowych walorów. Pierwszy element powieści, jaki zasługuje na uznanie — i w zasadzie rzuca się niemal nachalnie w oczy — to umiejscowienie akcji. Gorąca, smagana wichrem i przykryta zeschłymi liśćmi jesienna Kalifornia to wbrew pozorom idealne tło dla opowieści o duchach i aż dziwne, że nikt (?) wcześniej nie spróbował takiego połączenia. Co więcej: zjawiska przyrodnicze odgrają bardzo istotną rolę w „Widmach minionych nocy”. Pokuszę się wręcz o porównanie roli wiatru i opadłych z drzew liści w tej książce do statusu, jaki odgrywa las w doskonałym horrorze Ramseya Campbella, „Najciemniejsza część lasu”. Niemal na każdej stronie powieści da się odczuć, jak suchy wicher tarmosi nam włosy i ubrania, niosąc ze sobą nieodgadniony płacz dziecka…
Drugim atutem „Widm…” jest pewna świetnie wykreowana postać, wyróżniająca się na tle nieco szarawych, typowych Amerykanów, których losy śledzimy — mianowicie Pomeroy, irytujący do granic możliwości, egocentryczny, zadufany w sobie agent nieruchomości. Nie da się lubić tego człowieka, wręcz prosi się, żeby go udusić gołymi rękami, ale trudno też nie docenić wspaniałego kolorytu, jaki jego osoba wnosi do fabuły. A jego pełne afektacji monologi myślowe à la szekspirowski Falstaff… bezcenne.
Atut numer trzy, który w zasadzie wynika z pierwszego, to wielki potencjał budzenia strachu drzemiący w powieści. Jest oczywiste, że mamy do czynienia z duchami, ale ich pojawienia się pośród szalejącej wichury i barwnych, szczegółowo opisanych krajobrazów, są w stanie dać sporego „kopa” tym, którzy uwielbiają historie o wynurzających się z cieni zjawach. Po prawdzie, niektórzy mogą poczuć wręcz lekki przesyt, bo takich sytuacji mamy zdecydowanie zbyt dużo, żeby mówić o zachowaniu pewnej dozy „subtelności”, ale być może tacy ludzie jak ja, którym nadmiar przeszkadza, pozostają w mniejszości.
Jedynym mankamentem „Widm minionych nocy” jest przewidywalność. Tak naprawdę, bardzo szybko domyślamy się, o co we wszystkim chodzi i zakończenie nie przynosi nic odkrywczego. Można wręcz uznać, że powieść mogłaby być parędziesiąt stron krótsza, a nic by nie straciła… a może nawet zwięzłość wyszłaby jej na dobre? Momentami można mieć także zastrzeżenie, że nie wszystkie wątki zostały skutecznie „pozszywane” ze sobą — z początku wszystko wskazuje na to, że chociażby historia szefa Pomeroya, Lance’a Kleina, ma wiele wspólnego z problemami głównego bohatera, a tymczasem jego udział w akcji nagle się urywa, bez kluczowych wyjaśnień. I to nie jest odosobniony przykład.
Tak czy inaczej, nie mogę stwierdzić, że nie bawiłem się dobrze przy tej książce. Bardzo lubię ghost stories i dostałem to, co w tym gatunku najlepsze. Na dodatek w bardzo barwnie nakreślonej, oryginalnej scenerii, stanowiącej novum wśród opowieści o duchach. Dobrze widzieć, że ten klasyczny, sędziwy typ opowieści grozy nie umarł i wciąż potrafi być świeży i straszny.
http://www.carpenoctem.pl/pages/widmaminionych_r.htm