Monika Szwaja

Mieszka w Szczecinie. Szczęśliwy przypadek sprawił, że nie dostała się na prawo i rozpoczęła pracę w telewizji, która stała się miłością jej życia. Ukończyła polonistykę na uniwersytecie w Poznaniu. W stanie wojennym uczyła polskiego i historii w Podgórzynie w Karkonoszach, potem przez sześć lat była nauczycielką w szczecińskich szkołach. Dzięki doświadczeniom z tego okresu powstał bestseller „Jestem nudziarą”. W 1989 roku, jak wielu wyrzuconych wcześniej dziennikarzy, powróciła do pracy telewizji. Kocha muzykę: klasyczną, symfoniczną, folk irlandzki oraz szanty. Kocha góry w każdej postaci. Kocha ludzi (z wyjątkiem wrednych i głupich). Kocha psy (bez wyjątku). 

Monika o Monice

Moje życie doprawdy obfituje w osiągnięcia.
Dla uczciwości od razu przyznam, że równie obficie upstrzone jest porażkami, ale kto by się tam nimi przejmował. Pierwszym i bardzo poważnym osiągnięciem było wstrzelenie się do nadzwyczaj sympatycznej rodziny. Mój cudny tato był leśnikiem i zajmował wielce eksponowane stanowisko nadleśniczego w zabitej dechami wsi nad Wartą, na Ziemiach Świeżo Odzyskanych. Moja wspaniała mama była przedwojenną nauczycielką i ogromnie szczyciła się ukończeniem seminarium nauczycielskiego w Zgierzu. Kiedy pojawiłam się na tym świecie, od dłuższego już czasu nie praktykowała swojego szlachetnego zawodu, zajmując się domem, mężem i dwojgiem starszych dzieci. I tu też wykazałam wyczucie, pojawiając się w rodzinie po dziewięcioletniej przerwie w prokreacji i zajmując natychmiast wielce uprzywilejowany status ukochanego przez wszystkich maleństwa. Nie wiem, czy nad moim czołem pojawiły się jakieś wróżki, wiem natomiast, że tato grał mi nad kołyską Schuberta na skrzypcach, a moja starsza siostra woziła mnie w wózku, śpiewając mi do snu „Elegię o śmierci Ludwika Waryńskiego”, na melodię pieśni „Warszawo ty moja, Warszawo” . Tak więc sztuka pojawiła się w moim życiu dość wcześnie.

Literatura w postaci książek pojawiła się również wcześnie. Szybciutko nauczyłam się sama czytać i wykańczałam panie w bibliotece publicznej, wymieniając po trzy książeczki dziennie. Nie wierzyły, że połykam je w tym tempie, a ja naprawdę nie oszukiwałam.
Twórczością zaczęłam się zajmować też w młodym wieku, a była to twórczość ulotna i jednorazowa. Już nie mieszkaliśmy w nadleśnictwie, tylko w wielkim i zburzonym mieście Szczecinie. Kiedy tato po pracy wracał do domu, siadaliśmy we dwójkę w wielkim fotelu, naprzeciwko gigantycznego obrazu przedstawiającego żubra wielkości naturalnej w puszczy i jechaliśmy do Krainy Fantazji. Żubra trochę się bałam, ale w tym lesie mieszkały krasnoludki i Kraina Fantazji była właśnie tam. Nie wiedziałam wtedy, że mój tato jest ciężko chory. Umarł, kiedy miałam sześć lat i mama musiała wrócić do pracy. Znalazła ją w jakimś biurze i tyrała strasznie, bowiem uparła się, że żadne ze starszych dzieci nie pójdzie do pracy – bo wszyscy musimy mieć wyższe wykształcenie. Utrzymywała więc naszą trójkę, siebie i babcię, nadzwyczajnej dobroci kobietę (tato czasem twierdził, że ożenił się z mamą ze względu na teściową). Bieda w domu była taka, że masło jadałam tylko ja, jako ta najmłodsza dziecina, której w dodatku od margaryny robiło się niedobrze. Niezależnie od tego dom był zawsze wesoły. Jakoś nam wszystkim ta bieda nie przeszkadzała w prowadzeniu życia duchowego (na inne nie było forsy). 

W piątej klasie odniosłam pierwszy poważny sukces literacki. Pani nauczycielka zachwyciła się moim wypracowaniem o niedzieli. Wszystkim w klasie zachwalała pierwsze zdanie, według niej świadczące o moim niezwykłym wyczuciu. Brzmiało ono: „niedziela zapowiadała się całkiem nieszczególnie”. Zachwyty pani uświadomiły mi raz na zawsze, jak ważny jest Szlagwort.
Pisanie zaczęło mi sprawiać prawdziwą przyjemność. Teraz dopiero widzę, jak biedne były panie nauczycielki, sprawdzające moje kobylaste utwory. Kiedy byłam w ósmej klasie (wtedy był system jedenastoklasowy), objawił nam się pan od polskiego, zupełnie inne zjawisko niż nasze wszystkie łagodne panie. Znienawidziliśmy się od pierwszego wejrzenia, wyrzucał mnie za drzwi, a ja mu się odszczekiwałam ile wlezie. Rok później zaproponował mi znienacka prowadzenie szkolnego miesięcznika Kaktus, który powstał jakiś czas temu. Było to zupełnie poważne pisemko przy całym swym niepoważnym wizerunku. Jednocześnie z redaktorowaniem naczelnym Kaktusowi zabawiałam się wtedy w pisywanie recenzji teatralnych do Filipinki. Ach, to było przeżycie – zobaczyć swoją recenzję w druku w prawdziwym piśmie! No i w szkole od razu zażywałam większego szacunku. A z polonistą przyjaźń zakwitła jak ta róża biała już przy Kaktusie. 

Kiedy dotarliśmy do klasy maturalnej, zabrano nam Kaktusa. Żebyśmy się nie rozpraszali, tylko uczyli do matury. Temperament twórczy jednak w nas się kotłował, więc założyliśmy pierwszy w Szczecinie licealny kabaret literacki, za wzór biorąc sobie – bagatela! – Zielony Balonik i Kabaret Starszych Panów. Stałam się dyżurną dostarczycielką tekstów. Odnieśliśmy sukces nie lada – napisali o nas w gazetach i pokazali w telewizji. Telewizja wydała mi się wtedy jakaś dziwna.
O paradoksie! Kilka miesięcy później, nie dostawszy się z braku punktów na prawo w Warszawie, rozpoczęłam w tej telewizji pracę – trzeba było się gdzieś zaczepić przed kolejnym zdawaniem na studia. Zostałam panienką do pomocy w laboratorium obróbki filmów. Nie była to specjalnie twórcza praca, ale jakie interesujące okazało się środowisko! Laboratorium szybko mnie uczuliło, przeniosłam się więc do montażu a potem zostałam dysponentką. Kiedy w następnym roku znowu zdawałam na prawo, tym razem w Poznaniu – i ten egzamin przerżnęłam – poczułam zadziwiającą ulgę. Wciąż mi się jednak zdawało, że ja na to prawo kiedyś pójdę. Rok później dotarło do mnie, że wcale nie chcę na prawo. No i poszłam na polonistykę zaoczną do Poznania. Studiowałam sobie, pracując, z dużą przyjemnością. Dodatkowo od czasu do czasu pisywałam do różnych szczecińskich periodyków kulturalnych a to recenzję, a to felieton. Jednocześnie uczyłam się jeszcze czegoś: uczyłam się telewizji, którą zdążyłam pokochać prawdziwą miłością. Baza Filmowa była dla mnie szkolą znakomitą – uczyłam się zawodu od mistrzów, a szczególnie od jednego operatora, Januszka Pietrzykowskiego i od jednego montażysty, Bogdana Kondratta zwanego przez nas pieszczotliwie Bobulkiem. Podglądałam ich i rozmawiałam z nimi, a oni zawsze chętnie dzielili się swoją wiedzą, a mieli wiedzę ogromną i talent przy tym… Oczywiście, zaprzyjaźniliśmy się też szaleńczo, aczkolwiek platonicznie: wszystkie noce spędzone z Bobulkiem na montażu były wyłącznie nocami filmowymi; z Januszem byłam nawet po słowie, bo zgodziłam się zostać jego czwartą żoną, ale zmarło mu się już przy drugiej. Jeżeli istniał kiedyś człowiek absolutnie dobry i przyzwoity, był nim Janusz Pietrzykowski. 

Nauczyłam się od nich tej telewizji całkiem nieźle – ale jako osoba skromna i nieśmiała z natury (jak Boga kocham, taka właśnie jestem) – długo nie odważyłam się prosić ówczesnego naczelnego o etat w redakcji. Przypadek chciał, że wywalili mnie z tej Bazy Filmowej i zostałam inspektorem emisji. Mało mieliśmy emisji, więc nauczyłam się w tym okresie perfekcyjnie szydełkować i robić na drutach. W ramach obowiązków zawodowych musiałam kiedyś przywieźć z Kołobrzegu, z festiwalu pieśni żołnierskich kasety, które nagrano po południu, a na antenie miały być jakieś dwie godziny później. Tylko śmigłowiec gwarantował, że zdążymy, poleciałam więc śmigłowcem. Pierwszy raz w życiu! Nastąpiło klasyczne coup de foudre, zakochałam się w maszynce na śmierć. No i ten pilot! W Kołobrzegu przy kawce dogadaliśmy się, że przez cały czas lotu ja myślałam o tym, jakby się dorwać z kamerą do nich, a on myślał, jakby się dorwać do mnie, żebym ja się dorwała z kamerą do nich. Takiego tematu nie mogłam zmarnować. Z jednym zaprzyjaźnionym asystentem operatora, Tomkiem Kosiorem, wymyśliliśmy sobie, że zrobimy takie kino w ramach moich dni wolnych i jego zaoszczędzonej taśmy. Naczelny się zgodził, otworzono nam zlecenie i całe wakacje pracowaliśmy nad materiałem. Nakręciliśmy tego straszliwe ilości. Następne dwa tygodnie spędziłam na montażu i podczas długich dni i nocy dowiedziałam się, ile błędów popełniliśmy przy realizacji, z której byliśmy tacy dumni. Na szczęście było co wyrzucać i Bobul skleił z tego zupełnie przyjemny kawałek, 23 minuty. Było tam właśnie to, o co nam chodziło: dusza pilota, który chce latać lepiej niż ptaki (taki był też tytuł, „Lepiej niż ptaki”), leniwy nastrój lotniska kiedy się czeka na lot, napięcie samego lotu i ta cała radość z latania. Duma we mnie wezbrała znowu, Tomek się cieszył, no i Bobulek był wreszcie zadowolony. Dograliśmy muzyczkę i zaprosiliśmy redaktorskie gremium na kolaudację. Ależ się zaczęło wydziwianie! Na szczęście jeden redaktor powiedział, że weźmie to do Warszawy i pokaże w Studio 8 – był taki program ośrodków regionalnych. Studio 8 wzięło i puściło bez poprawek. Wtedy poprosiłam naczelnego o kawałek etatu w redakcji. Dostałam ćwiartkę tego etatu i byłam zachwycona. Kilka lat robiłam za kanakę w redakcji informacji, klepałam dziury w jezdniach i nieczynne sklepy – a raz na jakiś czas realizowałam sobie ekstra reportaż dla Warszawy. Redaktor, który pierwszy we mnie uwierzył, zaproponował mi potem, że weźmie mnie do redakcji przygotowującej materiały dla Studia 8 i tak dostałam się do świata publicystów. Nigdy mnie nie interesowała polityka, zawsze robiłam w ludziach, udało mi się trochę fajnych reportaży machnąć, a ilu wspaniałych ludzi przy tym poznałam! Myślę, że to się zalicza do moich największych osiągnięć życiowych – ludzie. Czasami całe środowiska. Na przykład piloci, koniarze i …ekolodzy.

W naszym pięknym kraju, jak wiadomo, żadni zieloni nie byli wcale potrzebni, bowiem nasze środowisko naturalne kwitło wręcz i miało się po prostu świetnie. Niemniej gdzieś tam różni dziwni ludkowie zaczęli się pojawiać, powstał krakowski Polski Klub Ekologiczny, szło, za przeproszeniem, nowe, rok osiemdziesiąty. Zawsze byłam apolityczna, ale jednak coś do mnie zaczęło docierać. Ekologia – to było to. Dowiedziałam się nagle, jaki wpływ na środowisko wywierają nasze ukochane Police, sztandarowa budowa gierkowskiego socjalizmu, duma nasza i chluba. Porozmawiałam z jednym takim jajogłowym od projektowania ochrony atmosfery i klapka mi się otworzyła. Weszłam w kontakt z robotnikami z Polic, z policką Solidarnością – i otworzyła mi się szerzej. Z Januszem Pietrzykowskim za kamerą zrobiliśmy dosyć jak na owe czasy wstrząsający reportaż pod tytułem „Fabryka urodzaju”. Poszedł w Jedynce i do dzisiaj pamiętam minę Edyty Wojtczak po emisji. Ekologowie pochwalili, a przy okazji dowiedziałam się o temacie rury. Napowietrzną rurą otóż transportowano ciekły amoniak z portu polickiego do zakładów. Rura szła sobie spokojnie przez Police, kilka metrów powyżej gleby, zabezpieczana przez kurtynę wodną i cud piękności duże żółte tablice z ostrzeżeniem w typie: jeżeli zobaczysz białą chmurkę, to zwiewaj co sił w nogach w kierunku odwrotnym do kierunku wiatru. No więc zrobiłam kino pod tytułem „Rura” . Szef wydziału ochrony środowiska z Polic zaczął spluwać na mój widok, ale ja się już rozżarłam w temacie. Zaczęłam realizować duży, porządny film pt. „Nazywają ich dwusiarczki” – o kilku fabrykach w Polsce wytwarzających włókna sztuczne na bazie dwusiarczku węgla. Ten pożyteczny skądinąd związek chemiczny powoduje u ludzi, którzy się go za wiele nawdychają – mente captus… Poraża układ nerwowy, więc i świry się trafiają, i paraliże… A produkcja leci! Zebraliśmy wstrząsające materiały, zmontowałam to, z Bobulkiem, oczywiście, napisałam komentarz i już, już mieliśmy go wgrać, kiedy nastąpił stan wojenny, lektor poszedł siedzieć, a mnie wyrzucili z pracy w telewizji na tak zwany zbity pysk. 

Nie za filmy ekologiczne, nie. I nie za konspirę, bo żadnej nie uprawiałam. I nie za przynależność do Solidarności. Podobno w ogóle nie było mnie na „liście do wykopu”. Wyleciałam na własną prośbę niejako, czyli za pyskowanie na weryfikacji, której zostałam poddana, jak wszyscy pracownicy mediów. Wyrąbałam wszystko, co myślałam i natychmiast przestałam być pracownicą TVP.
To był szok. Wprawdzie tłumaczyłam sobie, że w lepszym towarzystwie wyleciałam, niż bym została, ale zawsze. W telewizję wrosłam już tak, że nie wyobrażałam sobie bez niej życia. Postanowiłam się jednak nie poddawać i wykorzystać zdobyte wykształcenie wyższe w jakiejś szkole. Oczywiście, okazało się, ze to w moim mieście senne marzenie, już mnie wpisano na jakąś czarną listę, o czym dowiedziałam się po kilkumiesięcznych poszukiwaniach. Zaczęłam więc szukać pracy w innych miejscach, które kocham – w górach. Ostatecznie okazało się, że w Jeleniej Górze jest kurator, który się mnie nie boi – zaproponował mi nawet, żebym sama sobie wybrała szkołę. Wybrałam więc podstawówkę w Podgórzynie. Ach, jak tam było pięknie! Przyroda znakomicie wynagrodziła mi wszystkie stresy, jakich ostatnio doznałam. 

W szkole byłam pierwszym całym magistrem (pani dyrektor dopiero robiła zaocznie dyplom). Z dzieciakami natychmiast złapałam kontakt, okazały się wspaniałe, z niektórymi przyjaźnię się do tej pory, a wszystkie wspominam czule. Opisana w książce „Jestem nudziarą” Basia jest jak najbardziej prawdziwą Basią z Podgórzyna. Teatrzyk założyłam już na początku mojej pracy, a przedstawienia w wykonaniu moich nieletnich artystów zapamiętam na całe życie. W życiu się tak nie naśmiałam, jak na próbach tej Zemsty. Było to w drugim roku mojej pracy w Podgórzynie, byłam wtedy w ciąży i uważam, że duża część poczucia humoru, które wykazuje mój syn, to skutek mojego bywania na próbach teatrzyku. Widzę teraz, z perspektywy lat, jak wielkie szczęście mnie wtedy spotkało – mogłam dać tym cudownym dzieciakom coś naprawdę wartościowego – wiedzę – a one brały!
Wprawdzie przed stanem wojennym nie konspirowałam, tylko spokojnie i legalnie robiłam swoje, to jednak teraz poczułam w sobie potrzebę robienia czegoś pożytecznego również w nurcie nieoficjalnym. Z ekologiem Jackiem Jakubcem i dziennikarzem Wojtkiem Jankowskim zredagowaliśmy kilka numerów podziemnego pisma kolportowanego potem w Jeleniej Górze, nawet nie pamiętam dziś pod jakim tytułem, za to, jak twierdzili chłopcy, z dużym sukcesem. Ponoć szło w Jeleniej Górze jak świeże bułki. Jeden numer robiliśmy u mnie (Jacek i Wojtek dla lepszej konspiry przyjechali dwoma różnymi autobusami, zeżarli mi całą kaczkę z jabłkami, a robotę i tak zrzucili na mnie). Pracowaliśmy też w trójkę u Wojtka, symulując spotkanie alkoholowe. Niestety, podli koledzy pożałowali dla mnie egzemplarzy gazetki, które chciałam mieć na pamiątkę, twierdząc, że to marnotrawstwo, ja i tak wiem, co tam jest, niech lepiej kto inny przeczyta.

Po dwóch latach zesłania, które wspominam jak najlepiej, wróciłam do Szczecina, bo mi się wylęgło dziecię. Bez tatusia. Tu może wypadałoby wtrącić słówko o moim życiu osobistym – otóż pracując w telewizji nigdy jakoś nie miałam na nie czasu. Nie to, żebym goniła za karierą, bo to nie były te lata, zresztą nigdy kariery telewizyjnej nie zrobiłam, zawsze interesowała mnie praca jako taka. Ale to życie osobiste jakoś mi się rozmyło. Tatuś mojego syna okazał się niezainteresowany, a ja nie miałam zamiaru skazywać siebie i dziecka na jakąś szarpaninkę męsko – damską. Postanowiłam go wychować z pomocą mamy i siostry, warunki były ku temu sprzyjające, bo od kilku lat mieszkałyśmy w malutkim domku na osiedlu leśników w Podjuchach, które są piękną, peryferyjną dzielnicą Szczecina.
Wawrzyniec okazał się natychmiast moim największym życiowym osiągnięciem. Po prostu najwspanialszy facet, jakiego można sobie wyobrazić i to już od pieluszek. Aż mnie czasem dziwiło to moje dziecko, bo zgodnie z instrukcjami obsługi dzieci wciąż oczekiwałam u niego okresów negacji – a on nic. Nie negował. Lubił świat od zarania, cieszył się nim, uczył go z radością i sam dostarczał nam nieustannych radości. Może z wyjątkiem momentów przewijania. Niezależnie od tego, jak cudowne posiadałam dziecię, bez pracy nudziłam się potwornie. Udało mi się złapać jakieś godziny w szkole niedaleko domu, na skraju Puszczy Bukowej, gdzie było prawie tak pięknie jak w Karkonoszach. Potem urlop macierzyński mi się skończył, czarna lista straciła ważność, więc mogłam legalnie się zatrudnić w Szczecinie. Poszłam pracować do jeszcze innej podstawówki, też niedaleko domu. Szkoła nosiła (i nosi nadal) imię Gałczyńskiego, wiadomo więc było, że natychmiast założymy teatrzyk i będziemy katować Zieloną Gęś. Trafiła mi się cudna klasa z utalentowanymi aktorsko dzieciakami. Tak jak w czasach mojej niezapomnianej Zemsty, znowu umierałam ze śmiechu na próbach teatrzyku, kiedy dzieci dawały popisy gry kabaretowej najwyższych lotów. 

Podobnie, jak realizując filmy zakochuję się w ich bohaterach, tak pracując w szkole, kochałam swoje dzieci. A ponieważ kocham też polski język i polską literaturę, i literaturę w ogóle – starałam się te moje miłości pożenić. Strasznie chciałam, by moi podopieczni polubili poezję, mówili ładnym językiem i żeby zrozumieli, że pisarze pisząc cokolwiek nie mieli na celu dokopania biednym uczniom. Maciek, pierwowzór Maćka Milskiego, twierdzi nawet, że nauczyłam ich myśleć. Bardzo się ucieszyłam, kiedy to usłyszałam. Mniej, kiedy się dowiedziałam, że po moim odejściu słono za to zapłacili.
Pięknie jest uczyć dzieci i już myślałam, że będę to robić zawsze. Ale czasy wciąż się zmieniały, nadszedł rok 89 i zawołano nas, wyrzuconych dziennikarzy, do zrobienia kampanii wyborczej do sejmu i senatu. Zgłosiłam się do telewizji, dostałam ekipę i pojechałam robić zdjęcia do Piły. Wtedy byłam jeszcze przekonana, że to tylko epizod, że zostanę na zawsze w szkole, z moimi dziećmi. Ale potem trzeba było materiał zmontować. Strasznie chciałam montować z Bobulkiem, ale nie my wybieraliśmy sobie współpracowników, przydzielono mi kogoś innego, zresztą bardzo przeze mnie lubianego kolegę. Siedliśmy w montażowni i zaczęliśmy – a montaż zawsze był moim ukochanym etapem tworzenia filmu… Co chwila otwierały się drzwi, zaglądała przez nie jakaś rozradowana gęba i wszyscy mówili: wróciłaś! No to ja tłumaczyłam, że nie, nie mogę zawieść moich uczniów, poza tym mam małe dziecko… Aż w końcu niejaki Gerard Aniołkowski zadał mi proste pytanie: a co to, mało dzieci się w telewizji wychowało? I tak Geruś złamał mi morale. Wszystko przemawiało za szkołą, ale jednak telewizja to narkotyk. 

Oczywiście, natychmiast zabrałam się za reportaże, za prowadzenie studyjnych dyskusji i za wszystko, co było pracochłonne, upierdliwe i mało płatne. W tym czasie rozlatywały się różne stare firmy, w tym Miastoprojekt, gdzie pracowała moja siostra, namówiłam ją więc, żeby przeszła na wcześniejszą emeryturę. W ten prosty sposób ona została mamusią mojego dziecka, a ja tatusiem, który po całych dniach siedzi w robocie, wraca późno i woła obiadu… Dziecko przyjęło zmianę statusu z godnością i wdziękiem, jak to ono. Opowiadałam mu, jak to się pracuje w telewizji, bardzo go też bawiło, kiedy mama pokazywała się w okienku. Kiedy miał siedem lat, rozmawialiśmy o tym, że teraz mniej się widujemy. Miałam tak okropne wyrzuty sumienia, że byłam gotowa wrócić do szkoły, jakby co. Poprosiłam go wprost, aby sam zdecydował, czy mam to zrobić. Mój ukochany, mądry synek wykonał dłuższą pracę myślową i powiedział: jednak nie. Bo fajnie jest mieć mamę w telewizji. A on i tak ma coraz więcej własnych zajęć. Kamień mi z serca spadł. I nigdy żadne z nas nie żałowało tamtej decyzji, bo chociaż często bywało tak, że nie widział mnie dwa dni, to staliśmy się sobie jeszcze bliżsi. Nadal oczekiwałam, że przyjdą jakieś okresy negacji z jego strony, a one nadal nie przychodziły. Zawsze można mu było wszystko wytłumaczyć i rozsądne argumenty do niego zawsze trafiały. Przy czym jego wychowanie absolutnie nie było wychowaniem bezstresowym, uczestniczył w radościach i smutkach rodziny, wiedział, że kiedy w rodzinie są pieniądze, to i on ma pieniądze, a kiedy w rodzinie biedniej, to wszyscy solidarnie ząbki w ścianę… i tak ze wszystkim. Chyba to był bardzo dobry model wychowania, bo dziś Wawrzyniec jest wspaniałym młodym mężczyzną.

Spośród wszystkich moich telewizyjnych produkcji, których w archiwum zalega kilkaset sztuk (a ileż było na żywo…), o niektórych myślę czulej niż o innych. Wymyśliłam kiedyś program dla grubych kobiet – nie po to, żeby na nie znowu krzyczeć, że mają się odchudzać, bo umrą w mękach, tylko przeciwnie – żeby dodać im otuchy zanim dojdą do wymarzonej figury. No i wymyśliłam program, w którym występowałam sama jako ta ewidentnie gruba, plus pewna urocza, starsza aktorka, Krysia Demska (początkowo też spora, a potem schudła, więc trzeba ją było nieco wypychać dla utrzymania konwencji). Program był filmowy. Spotykałyśmy się zawsze w cukierni Duet, zamawiałyśmy wielkie puchary deserów (zjadali to koledzy z ekipy) i to był nasz punkt wyjścia do omawiania różnych spraw. Tłumaczyłyśmy sprawy pozornie proste – nikt nie chce być gruby, ale dopóki nie schudnie, ma prawo do życia! Poruszałyśmy sprawy zdrowia i sprawy urody, mody, kiecek i wszystkiego, co trapi biedne grube kobietki. Odzew był nieprawdopodobny. Niestety, program w pełni popularności został zdjęty, ale wiele lat później w sklepach Szczecina rozpoznawano mnie jako „naszą panią redaktor od puszystych”. 

Lubiłam potem bardzo program „Kontrowersje”, który prowadziłam wspólnie z młodym doktorem filozofii (obecnie profesorem i prorektorem Uniwersytetu Szczecińskiego) Mirosławem Rutkowskim. Mirka jako absolutne zwierzę telewizyjne odkryłam przypadkiem, kiedy przyszedł do studia jako mój gość, żeby odpowiedzieć na jedno pytanie. Odpowiedział tak, że natychmiast po nagraniu zapytałam go, czy nie chciałby ze mną stworzyć programu dla młodzieży, w którym rozmawialibyśmy o pryncypiach? Chciał. Dwa chyba kolejne lata spotykaliśmy się raz w miesiącu – on, ja, kilkoro ekspertów z danej dziedziny i młodzież licealna. Ależ to były przyjemne dyskusje! Nie baliśmy się najpoważniejszych tematów. Niestety, program został zdjęty, a i ja zostałam wkrótce zdjęta z anteny, bez wyjaśnienia, dlaczego. Korytarz mówił, że jak góra oceniła, jestem za gruba, za brzydka i źle prowadzę. Przy próbie uzyskania wyjaśnień od szefostwa usłyszałam w odpowiedzi: już o tym nie dyskutujmy, pani Moniko. Poczułam nóż w sercu, ale cóż – skoncentrowałam się na tym, co mi wolno robić – na reportażu. Oraz na wielkich programach wozowych, które trafiają się rzadko, ale za którymi przepadam.

Program realizowany wozem transmisyjnym jest bowiem najbardziej telewizją. Ja wiem, że to gramatyczny horror, ale to jest właśnie to. Pod warunkiem, że się lubi pracę zespołową. Bo taki program angażuje sporą fabryczkę. Jeśli jest w dodatku na żywo, daje taką adrenalinę, jak nic na świecie. Trzeba do tego mieć zgrany zespół i świetnego realizatora, z którym nadaje się na tej samej fali. Ja mam takiego. Nazywa się Rafał Sory. Zaczynał w montażu. Kiedy odszedł z naszej firmy Bobulek, mój mistrz, zaczęłam montować z Rafałem. Natychmiast zorientowaliśmy się, że gramy tego samego bluesa.
Najwięcej adrenaliny dają mi transmisje z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, niesłychanie skomplikowane, realizowane w trudnych i wręcz nieprzewidywalnych warunkach. Nie będę tego zjawiska opisywać, bo zrobiłam to bardzo porządnie w „Zapiskach stanu poważnego”. A największym ociągnięciem telewizyjnym i chyba życiowym jest pokaźna kolekcja kapitalnych ludzi, których spotkałam na swej drodze – z wieloma z nich udało mi się zaprzyjaźnić bardzo serdecznie. Nie ma nic lepszego na świecie niż przyjaciele – tak uważam. Półtora roku temu minęło 35 lat, odkąd zaczęłam pracę w telewizji – zaczynałam przecież jako siedemnastolatka ledwo po maturze. Firma dała mi ustawową jubileuszówkę i album o Paryżu przy jakiejś tam, bynajmniej nie mojej okazji. Natomiast przyjaciele urządzili mi jubileusz, jakiego świat nie widział. Wiedziałam, że coś knują, ale przypuszczałam, że spotkamy się w jednej takiej szantowej tawernie, napijemy wspólnie Guinessa, może pośpiewamy. Podstępnie, bez uprzedzenia, w roboczych łachach zostałam zawleczona do orbisowskiego hotelu, gdzie w holu już wystraszył mnie wielki plakat z moją własną twarzą i zabawnym tekstem. Jasełek, jakie odbyły się w nocnym klubie tegoż hotelu nie da się opisać. Przyjechały ze Śląska dwa zespoły, najlepsi polscy szantymeni czyli Ryczące Dwudziestki i jeden z dwóch najlepszych polskich zespołów grających muzykę irlandzką, Stonehenge. Na ten jeden dzień reaktywowano nieistniejący już zespół grający muzykę andyjską, moi przyjaciele dobrali sobie kilku Indian i zagrali. Powstał przezabawny film o mnie, z fragmentów moich archiwaliów zmontowany w dzikim sekrecie przez czterech kolejnych montażystów, z wierszowanym komentarzem pióra kolegi redaktora. Pieśni i ód na moją cześć nie zliczę. Jedna z nich miała siedemnaście zwrotek i zawierała prawie cały mój życiorys Tego jubileuszu też żadna oficjalna nagroda nie byłaby w stanie przebić. 

Uwielbiam tę moją telewizję, ale jednak lata płyną i chociaż mam wciąż wystarczająco dużo sił, aby w niej pracować, nie mam już sił ani energii, aby uganiać się za tą pracą. Nieoczekiwany zwrot w moim życiu nastąpił, kiedy w czasie półrocznego zwolnienia lekarskiego po operacji torakochirurgicznej (mówiąc po ludzku – rozdziabali mi klatkę piersiową) napisałam książkę na konkurs i zajęłam w tym konkursie trzecie miejsce. Wydawnictwo obiecało publikację, ale nie powiedziało, kiedy. A ja już byłam w szwungu pisarskim, siadłam więc do komputera i napisałam drugą. Wysłałam ją do kilku wydawnictw – Prószyński i S-ka zainteresowali się tekstem i tak ukazała się na rynku moja Nudziara. Debiut literacki po pięćdziesiątce. I to z sukcesem. Powinnam oszaleć ze szczęścia – niestety, w kilka dni po tym, jak zadzwoniono do mnie z wieścią, że cały pierwszy nakład poszedł w trzy tygodnie – umarła moja ukochana siostra, z którą byłyśmy razem przez całe moje życie. O tym, że jest chora i umrze wiedzieliśmy z Wawrzyńcem już od półtora roku. Pisanie Nudziary, a potem Romansu na receptę dawało mi możliwość odejścia chociaż na trochę od tej świadomości. Nie miałam więc siły cieszyć się z tej pierwszej wydanej książki. Teraz piszę czwartą – o przyjaciołach, którzy znaleźli się na zakrętach życiowych i postanowili razem z tych zakrętów wyjść zwycięsko (bo jakżeby inaczej).

Chciałabym, żeby moje książki – tak jak mnie pomogły przetrwać złe chwile – pomogły znieść różne smuteczki życiowe moim Czytelnikom.

Monika Szwaja